Spotkałam w szpitalu pewnego Pana. Radosny, uczynny, 78 lat, …chory.
***
Mówi, że już wiadomo, co mu jest. Ma nowotwór, z tego, co zrozumiałam, układu pokarmowego. Oddział wewnętrzny, wcale nie onkologiczny. On leży na swoim łóżku, ja siedzę obok, przy łóżku innego pacjenta.
Pytam, czy będą go leczyć. Mówi z ogromny spokojem, że nieoperowalny, złośliwy, że będzie teraz musiał jeść papki, żeby krwotoków nie było.
- Wie Pani, jak się dowiedziałem, może to dziwnie zabrzmi, ale… jakbym prezent dostał.
Patrzę zdziwiona, nie przerywam, uśmiecham się.
- Kiedyś, jak byłem młody i zachorowałem, to się martwiłem, bardzo, o żonę. Zostałaby sama z trójką dzieci. Ale teraz… dzieci już dorosłe.
- Ale żona zostanie – mówię.
- Żona też się cieszy, jak widzi, że ja się cieszę.
Po chwili, widząc u Pana różaniec na palcu, mówię:
- Jak się wierzy, to nie ma się czego bać.
- Właśnie – rozpromienił się. – Ja mam dobrą relację z Panem Bogiem.
***
W życiu nie słyszałam tak pogodzonej osoby ze śmiercią.
Żegnając się życzyłam temu Panu Nieba.
- Chciałbym – powiedział.
Kasia_b