piątek, 31 października 2014

W naszym domu mieszkał Anioł

Napisałam to opowiadanie parę lat temu, dla tych wszystkich, których anioły już odeszły...
A teraz mi się przypomniało w związku z pewnym zdjęciem.


Była wiosna, ta szczególna pora roku, gdy tak mocno zmienia się świat... na lepsze. Z początku pojawiają się drobnostki. Ot, zielony kosmyk trawy, pączek na krzaku, kwiatek w ogródku. I słońce... Najpierw nieśmiało, ale skutecznie topi szare resztki śniegu. Potem już grzeje na całego. Tak rodzi się nowy świat; świat słońca, uśmiechu, ciepłego powietrza ...

Właśnie wiosną pojawił się u nas Anioł; niestety na krótko ... Był malutki i nieporadny. Trzeba było karmić go mlekiem i zakładać pieluszki. Nie od razu zorientowaliśmy się, że to Anioł. Może mama, może ona coś więcej wiedziała. Wpatrywała się w zawiniątko tak często i tak uważnie. Musiała coś zauważyć. Pewnie dlatego dała mu, a właściwie jej (okazało się, że Anioł jest dziewczynką) na imię ... Anielka.
Na początku trochę było z nią kłopotów. Przede wszystkim nie mówiła. Ciężko jest się z kimś dogadać, gdy on zupełnie nie mówi. Nie mieliśmy pojęcia, czego od nas chce. Oprócz mamy, ona szybko nauczyła się obcego języka. Wiecie, że jest język angielski, czy niemiecki. Może nawet słyszeliście o języku suahili. Ale czy znacie język płaczu? No właśnie, my też nie znaliśmy. A w takim właśnie języku rozmawiała z nami Anielka. Wiadomo było, że mówi (chyba cały blok o tym wiedział), ale rozróżnić słowa umiała tylko mama. Podobno inny był płacz, gdy nasz Anioł chciał jeść, inny gdy był zmęczony, a zupełnie inny, gdy było mu nudno i chciał, aby tata pokazał mu, jak wygląda nasz dom. Mam wrażenie, że najbardziej krzyczał, gdy chciał jeść. I to był kolejny problem. Okazało się, że nie jadał chleba ani kiełbasy, czy choćby sera. Nie jadał też ziemniaków ani pomidorów. Nie dość, że tego nie jadał, to tak w ogóle jadał strasznie dużo i często. Mama do pewnego czasu karmiła go swoim mlekiem. Na szczęście powoli z tego wyrastał i można było dać mu jakieś obrzydliwie wyglądające papki z marchewkowym soczkiem. Mówię wam, okropne. On też się krzywił.
Nasz Anioł o imieniu Anielka rósł całkiem szybko. Jeździliśmy z nim do lekarza, by dowiedzieć się, czy wszystko jest w porządku. Było. Na szczęście... Anielka była coraz większa, i większa. Mówiliśmy o niej: nasz aniołeczek. Wyglądała tak słodko i uśmiechała się zupełnie anielsko. Zadomowiła się u nas na całego. Próbowała też mówić po naszemu, ale wychodziło jej to bardzo głupio, jakieś takie: guuu, ghu, ga... Pewnego dnia tata wpadł do kuchni i krzyknął:
- Chodźcie posłuchać. Ona mówi: tata!
Pobiegliśmy za nim. Anielka przywitała nas swoim: guuuu.
- No, powiedz: tata.
- Ga - ga.
- Słyszycie?
- Nie - odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą.
- Ależ ona mówi: tata.
I wtedy usłyszeliśmy jej pierwsze słowo w normalnym języku: Ta - ta.
Za parę dni było: Ma - ma, a potem już poszło. Anielka mówiła coraz więcej, i więcej. Wiecie, co to za przyjemność móc się z takim Aniołem porozumieć. A jak zaczęła łazić na czworaka, a potem chodzić, to już frajda była na całego. Owszem, pojawiły się nowe problemy. Trzeba było trochę przemeblować mieszkanie, żeby skończyło się grzebanie w doniczkach, wyjadanie ziemi i rozrzucanie jej po całym pokoju. Na wszelki wypadek pozabezpieczaliśmy wszystkie kontakty i kable. Nigdy nie wiadomo, co takiemu Aniołowi wpadnie do głowy. Anielska natura Anielki w tym czasie trochę się schowała. Muszę powiedzieć, że Mała bywała wręcz nieznośna. Szczególnie wtedy, gdy wpadała do mojego pokoju i grzebała w moich rzeczach. Bywała też uparta i krzykliwa. Anioła przypominała głównie w czasie snu. Babcia mówiła, że mogłaby w nieskończoność patrzeć, jak śpi. Myśmy jednak woleli, jak biegała, tańczyła i ... śpiewała. O tak, głos miała anielski.

...

Dobrze nam było razem. ...Tylko, że Anioły nie zawsze mogą tak długo być na ziemi. Nie wiadomo, dlaczego. Naszemu Aniołowi coraz trudniej było chodzić. Był coraz chudszy, poważniejszy. Było mu coraz bardziej niewygodnie w ludzkim ciele. Może rosły mu skrzydła, które nie mieściły się w skórze? Robiliśmy wszystko, żeby go zatrzymać. Jeździliśmy z nim do lekarzy, do szpitala. Dostawał różne leki. Miał nawet operację, a wiecie, jaka to poważna sprawa. Nie pomogło. Widocznie musiał odejść.
Bardzo za nim tęsknimy. Wiemy, wiemy, jest mu tam dobrze. W końcu nie jest mu ciasno. Może latać po całym niebie i cieszyć się, że jest w domu. I na pewno nie jest sam. Ma wszystko. ... Tylko nas tam nie ma. Mamy nadzieję, że nie tęskni za bardzo. On na pewno wie, że spotkamy się kiedyś. A może czas u niego biegnie szybciej niż u nas i tak bardzo nie dłuży mu się czekanie... jak nam.

poniedziałek, 20 października 2014

Nadmiar


W związku z tym, że przyszło pismo z pewnego urzędu, zaczęliśmy z mężem przeliczać okresy składkowe i nieskładkowe; moje, bo ja problematyczna jestem ;-) Najpierw ucieszyłam się, że jest nieźle, ale potem mąż doczytał do samego końca i okazało się, że aż tak nieźle to nie jest. Ponarzekaliśmy w związku z tym na wiadomą instytucję, a potem poszliśmy na mszę.

A dzisiaj Ewangelię o bogaczu i jego spichlerzach usłyszeliśmy :) …Lecz Bóg rzekł do niego: «Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował?» Tak dzieje się z każdym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem".

Wiadoma instytucja dba, abyśmy skarbów na emeryturze nie mieli :)

Ale nie o tym przede wszystkim chciałam napisać. Tylko o tym, że nie wpadło do głowy temu biedakowi, aby podzielić się z innymi. A przecież miał nadmiar. I rzekł: «Tak zrobię: zburzę moje spichlerze, a pobuduję większe i tam zgromadzę całe zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj».

I tak sobie myślę, że mam nadmiar. Tu niekoniecznie o pieniądze chodzi, ale o różne dobra. Staram się przeglądać, odkładać dla innych, ale… hojności u siebie nie widzę.

Kasia

piątek, 10 października 2014

Melancholia




Melancholia jesienna mnie ogarnęła. …Może to wiatr, może hormony (wina wszystkiego, jak twierdzi mój mąż ;-) ), może przeziębienie i w konsekwencji osłabienie.

Dwa dni mnie trzymała. Nie chciało mi się iść wieczorem na eucharystię. Ale też wieczór dłużył się bez mszy. Słowo Boże czytałam, ale jakoś bez zapału. I tak mnie ściskało…

Wczoraj nastąpił przełom :) …Miałam iść na koncert Sojki, ale tłumaczyłam sobie, że słaba jestem, że się doprawię (na pewno będą przeciągi!). Zbliżał się czas wyjścia na koncert i jednocześnie nasz codzienny czas wyjścia do kościoła. Mąż mówi, że idzie. …A mnie ssie od środka.
- Powinnam iść, co? – pytam męża i myślę o mszy, a nie koncercie.
- Powinnaś. – Zrozumiał w mig.
- To idę!
I już wiedziałam, że będzie lepiej.

Czytam ostatnio list św. Pawła do Rzymian. Męczę się trochę, zastanawiając się nad tym, co jest z prawa, a tym, co jest z miłości. Zadaję sobie pytanie, czy to, że idę codziennie na mszę wynika z przyzwyczajenia, potrzeby, z rozumowego uzasadnienia: „To jest najlepsza cząstka”,  miłości? I nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Może po części ze wszystkiego? …Ale czy to umniejsza fakt, że idę i poddaję się działaniu łaski?

Kasia