piątek, 10 października 2014

Melancholia




Melancholia jesienna mnie ogarnęła. …Może to wiatr, może hormony (wina wszystkiego, jak twierdzi mój mąż ;-) ), może przeziębienie i w konsekwencji osłabienie.

Dwa dni mnie trzymała. Nie chciało mi się iść wieczorem na eucharystię. Ale też wieczór dłużył się bez mszy. Słowo Boże czytałam, ale jakoś bez zapału. I tak mnie ściskało…

Wczoraj nastąpił przełom :) …Miałam iść na koncert Sojki, ale tłumaczyłam sobie, że słaba jestem, że się doprawię (na pewno będą przeciągi!). Zbliżał się czas wyjścia na koncert i jednocześnie nasz codzienny czas wyjścia do kościoła. Mąż mówi, że idzie. …A mnie ssie od środka.
- Powinnam iść, co? – pytam męża i myślę o mszy, a nie koncercie.
- Powinnaś. – Zrozumiał w mig.
- To idę!
I już wiedziałam, że będzie lepiej.

Czytam ostatnio list św. Pawła do Rzymian. Męczę się trochę, zastanawiając się nad tym, co jest z prawa, a tym, co jest z miłości. Zadaję sobie pytanie, czy to, że idę codziennie na mszę wynika z przyzwyczajenia, potrzeby, z rozumowego uzasadnienia: „To jest najlepsza cząstka”,  miłości? I nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Może po części ze wszystkiego? …Ale czy to umniejsza fakt, że idę i poddaję się działaniu łaski?

Kasia

2 komentarze:

  1. " a melancholia taka się ima, że jak za serce chwyci, to trzyma..." - stało w jednej studenckiej piosence.

    a może to chodzenie wynika po prostu z dobrej decyzji? - a co miało na nią wpływ i co było jej źródłem, to Ty sama już wiesz. Przyzwyczajenie jest rzeczą wtórną, ale ono przecież też może być dobre, nie? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak sobie mówię, że przyzwyczajenie może być dobre. ...A często powtarzam Twoje blogowe słowa o półrocznym przyzwyczajeniu, że ponoć wystarczy pół roku, aby weszło w nawyk ;-)

      Usuń