Melancholia
jesienna mnie ogarnęła. …Może to wiatr, może hormony (wina wszystkiego, jak
twierdzi mój mąż ;-) ), może przeziębienie i w konsekwencji osłabienie.
Dwa dni mnie
trzymała. Nie chciało mi się iść wieczorem na eucharystię. Ale też wieczór
dłużył się bez mszy. Słowo Boże czytałam, ale jakoś bez zapału. I tak mnie
ściskało…
Wczoraj
nastąpił przełom :) …Miałam iść na koncert Sojki, ale tłumaczyłam sobie, że
słaba jestem, że się doprawię (na pewno będą przeciągi!). Zbliżał się czas
wyjścia na koncert i jednocześnie nasz codzienny czas wyjścia do kościoła. Mąż
mówi, że idzie. …A mnie ssie od środka.
- Powinnam
iść, co? – pytam męża i myślę o mszy, a nie koncercie.
- Powinnaś. –
Zrozumiał w mig.
- To idę!
I już
wiedziałam, że będzie lepiej.
Czytam
ostatnio list św. Pawła do Rzymian. Męczę się trochę, zastanawiając się nad
tym, co jest z prawa, a tym, co jest z miłości. Zadaję sobie pytanie, czy to,
że idę codziennie na mszę wynika z przyzwyczajenia, potrzeby, z rozumowego
uzasadnienia: „To jest najlepsza cząstka”, miłości? I nie potrafię odpowiedzieć na to
pytanie. Może po części ze wszystkiego? …Ale czy to umniejsza fakt, że idę i
poddaję się działaniu łaski?
Kasia
" a melancholia taka się ima, że jak za serce chwyci, to trzyma..." - stało w jednej studenckiej piosence.
OdpowiedzUsuńa może to chodzenie wynika po prostu z dobrej decyzji? - a co miało na nią wpływ i co było jej źródłem, to Ty sama już wiesz. Przyzwyczajenie jest rzeczą wtórną, ale ono przecież też może być dobre, nie? :)
Tak sobie mówię, że przyzwyczajenie może być dobre. ...A często powtarzam Twoje blogowe słowa o półrocznym przyzwyczajeniu, że ponoć wystarczy pół roku, aby weszło w nawyk ;-)
Usuń